2015/05/15

rytuał przejścia

Intuicja mówiła mi wyraźnie, że podejmuję złą decyzję. Że robię pierwszy krok w kierunku miejsca, w którym będzie mi jednoznacznie a przytłaczająco źle.

To była jesień, robiło się szarzej i zimniej. Pamiętam tę noc, kiedy nagle w dziwnej ostrości zobaczyłam małpę, która kiwając się z nogi na nogę, uderza pięściami w głowę i biadoli. Co  ja robię, co ja robię.
Ale czasem po prostu nie można zostać, więc idzie się naprzód, choćby wiedząc, że to w stronę gorszego. Czasem niedziałanie gromadzi poczucie winy nie do udźwignięcia. Działanie jest bohaterskie, tym bardziej, jeśli podejmowane mimo pewnej przegranej.
Więc poszłam – ściślej: zaczęłam spadać.

Londyn. Trzy tygodnie jak jeden koszmarny sen z jasną przerwą na weekend z C. i K. Psychopatka, która najpierw mnie oswaja, następnie dręczy w najpowolniejszy i najokrutniejszy sposób, by w wielkim finale zaprosić na randkę.
Nie było tam nic mojego. Żadnego serdecznego gestu, żadnego porozumienia.

Warszawa. Sześć tygodni w maleńkim pokoju bez okien, za to z tapetą w czerwone trójkąty, które po kilku godzinach zdawały się wibrować. To mi się chyba śni. Brak tlenu.
Środek zimy, obcość, palę papierosy, chociaż powodują ostry ból żołądka. Mam dość.

Gdzieś po drodze Nowy Rok, pijemy na balkonie za nasze szczęście i jakaś siła postanawia z nas zadrwić.
K. – nagłe osamotnienie. C. – ofiara mobbingu w prostackim korporacyjnym wydaniu. Ja – choruję, kiedyś w lutym na moich oczach ginie kobieta. Spadam coraz szybciej. Spadamy.

W kwietniu już nie jestem w stanie rozmawiać. Patrzę tylko na ścianę i staram się spać, żeby nie myśleć. Czuję, jak coś się zapętla. Nie ma ze mną kontaktu.
Pod koniec miesiąca staję na ulicy i nagle przestaję pamiętać. Nie rozpoznaję tramwajów ani budynków, skądś jakby echem dociera do mnie to, co wiem o tym miejscu, jednak niczego nie jestem pewna. Idę niepewnie, mdli mnie, chociaż niewiele jadłam. Tracę kontakt ze sobą, ze wszystkim, co znam i co mam uporządkowane, nazwane.
Ratownik medyczna ma młodą, jasną twarz. Kiedy zostawia mnie w szpitalu, ściska moją dłoń. Jest środek nocy, gdy zostaję przyjęta na oddział. Nie mam swoich rzeczy, dostaję podartą koszulę szpitalną. Ostatnia rzecz, którą widzę przed snem to wenflon.
Ból głowy po punkcji odbiera rozum, ale szybko mija, gdy się kładę. Na badania chodzę sama, o własnych siłach. Na korytarzu pusto, przez okna wpadają długie pasy ciepłego światła. Sterylna świętość. Cisza, w której słychać kapanie kroplówki, a w nocy – mężczyznę krzyczącego przez sen dwie sale dalej. Z badań zwykle wracam na wózku albo na wpół niesiona przez pielęgniarkę.
Nawet nie próbuję zbierać myśli.

Kiedy do sali po raz pierwszy wchodzą moi rodzice, myślę sobie, że wyglądają pięknie i zdrowo. Podobne wrażenie robią na mnie C., M. i Z. Wszyscy w rozbiegu, z energią nadal ciepłą od dnia, hamują dopiero przy moim łóżku.

W sali numer pięć pod oknem leży starsza kobieta o włosach jak mleko, z lewej strony wygolonych po operacji. Delikatna i czuła, ma w sobie wiele przez lata nagromadzonej mądrości, do której teraz straciła dostęp. Zauważa mnie. Kiedy zabierają moje łóżko, staje na środku nieporadnie, w szlafroku i kapciach, smętnie spogląda w kąt: „Maleńką mi zabrali”.
Gniewa się, kiedy postępuję wbrew sobie. „Żeby mi to było ostatni raz!” Jej mąż i córka tak samo jaśni, dobrzy. „Jestem po operacji, której miałam nie przeżyć” – mówi, a nazajutrz zostaje wypisana ze szpitala.

W sali numer cztery leży pięć kobiet i wszystkie przyjmują mnie serdecznie. A żadna z nich nie ma łatwo. Chwilami czuję się jak na letnim obozie. Nie mamy ze sobą nic wspólnego, ale dawno nie czułam się tak dobrze w grupie obcych ludzi. Szwagierka H. przynosi pączki, które smakują jak proste, dobre życie.
We wtorek wychodzi R., w środę B. i ja, dzień po nas mają wypisać panią M. Zostają dwie. Ich stan jest ciężki.

Wychodzę po tygodniu. Zieleń porosła miasto, praski bez kwitnie ze wszystkich sił. Mam problemy z koncentracją. Często nie pamiętam. Wciąż bóle po punkcji. Czas mój dzielę na powolne wdrażanie się w zwykłe czynności na wsi – i na Warszawę, tu co dzień jakiś lekarz albo kolejne badanie. Sił starcza mi na bardzo krótko.

Po dwóch tygodniach próbuję, czy dam radę ćwiczyć. J. nadal nie pamięta mojego imienia, ale mimo to mówi z wyrzutem: „Nie było cię”.

Od każdego lekarza słyszę co innego. Jestem permanentnie znużona. Znów jadę na wieś, bo rodzice, bo dwa białe koty, bo zajęcze uszy w zbożu i majowe słońce na tężejących liściach. Nawet bez dłużej tu kwitnie.
Po drodze współpasażerka, socjolog religii, przekonuje mnie, że to wszystko sprawa demonów lub fatum i że wskazane byłyby egzorcyzmy. Pyta mnie o imię, ponieważ postanawia się za mnie modlić. Będę musiała to opowiedzieć C. i K., którzy rozchorowali się jak w efekcie domina, w kolejnych dniach po moim trafieniu do szpitala.

Chłodny majowy wieczór. Choćbym godzinami patrzyła na ogród, nadal trudno mi uwierzyć w rzeczywistość takiej urody, takiej obfitości. Przy resztkach słońca przychodzi mi na myśl, że jest w ostatnich miesiącach jakaś narracja, jest sens i zależność, których nie potrafię dotknąć ani odmienić. Próbuję się przebić na drugą stronę, uwolnić, ale coś ze mnie drwi i odpycha z powrotem, a ja czuję, że szukam szczelin nie tam, gdzie trzeba.

Powiedziałam pani socjolog religii, że nadwrażliwość to przekleństwo. „Nieprawda. To dar, to umiejętność przekroczenia siebie.”
Szkoda więc, że właśnie na to zamierzają mnie leczyć.