Intuicja mówiła mi wyraźnie, że podejmuję złą decyzję. Że
robię pierwszy krok w kierunku miejsca, w którym będzie mi jednoznacznie a
przytłaczająco źle.
To była jesień, robiło się szarzej i zimniej. Pamiętam tę
noc, kiedy nagle w dziwnej ostrości zobaczyłam małpę, która kiwając się z nogi
na nogę, uderza pięściami w głowę i biadoli. Co
ja robię, co ja robię.
Ale czasem po prostu nie można zostać, więc idzie
się naprzód, choćby wiedząc, że to w stronę gorszego. Czasem niedziałanie gromadzi
poczucie winy nie do udźwignięcia. Działanie jest bohaterskie, tym bardziej, jeśli
podejmowane mimo pewnej przegranej.
Więc poszłam – ściślej: zaczęłam spadać.
Londyn. Trzy tygodnie jak jeden koszmarny sen z jasną
przerwą na weekend z C. i K. Psychopatka, która najpierw mnie oswaja, następnie
dręczy w najpowolniejszy i najokrutniejszy sposób, by w wielkim finale zaprosić
na randkę.
Nie było tam nic mojego. Żadnego serdecznego gestu, żadnego
porozumienia.
Warszawa. Sześć tygodni w maleńkim pokoju bez okien, za to z
tapetą w czerwone trójkąty, które po kilku godzinach zdawały się wibrować. To
mi się chyba śni. Brak tlenu.
Środek zimy, obcość, palę papierosy, chociaż powodują ostry
ból żołądka. Mam dość.
Gdzieś po drodze Nowy Rok, pijemy na balkonie za nasze
szczęście i jakaś siła postanawia z nas zadrwić.
K. – nagłe osamotnienie. C. – ofiara mobbingu w prostackim
korporacyjnym wydaniu. Ja – choruję, kiedyś w lutym na moich oczach ginie kobieta.
Spadam coraz szybciej. Spadamy.
W kwietniu już nie jestem w stanie rozmawiać. Patrzę tylko
na ścianę i staram się spać, żeby nie myśleć. Czuję, jak coś się zapętla. Nie ma
ze mną kontaktu.
Pod koniec miesiąca staję na ulicy i nagle przestaję
pamiętać. Nie rozpoznaję tramwajów ani budynków, skądś jakby echem dociera do
mnie to, co wiem o tym miejscu, jednak niczego nie jestem pewna. Idę niepewnie,
mdli mnie, chociaż niewiele jadłam. Tracę kontakt ze sobą, ze wszystkim, co
znam i co mam uporządkowane, nazwane.
Ratownik medyczna ma młodą, jasną twarz. Kiedy zostawia mnie
w szpitalu, ściska moją dłoń. Jest środek nocy, gdy zostaję przyjęta na
oddział. Nie mam swoich rzeczy, dostaję
podartą koszulę szpitalną. Ostatnia rzecz, którą widzę przed snem to wenflon.
Ból głowy po punkcji odbiera rozum, ale szybko mija, gdy się
kładę. Na badania chodzę sama, o własnych siłach. Na korytarzu pusto, przez okna
wpadają długie pasy ciepłego światła. Sterylna świętość. Cisza, w której
słychać kapanie kroplówki, a w nocy – mężczyznę krzyczącego przez sen dwie sale
dalej. Z badań zwykle wracam na wózku albo na wpół niesiona przez
pielęgniarkę.
Nawet nie próbuję zbierać myśli.
Kiedy do sali po raz pierwszy wchodzą moi rodzice, myślę sobie, że
wyglądają pięknie i zdrowo. Podobne wrażenie robią na mnie C., M. i Z. Wszyscy
w rozbiegu, z energią nadal ciepłą od dnia, hamują dopiero przy moim łóżku.
W sali numer pięć pod oknem leży starsza kobieta o włosach
jak mleko, z lewej strony wygolonych po operacji. Delikatna i czuła, ma w sobie
wiele przez lata nagromadzonej mądrości, do której teraz straciła dostęp.
Zauważa mnie. Kiedy zabierają moje łóżko, staje na środku nieporadnie, w
szlafroku i kapciach, smętnie spogląda w kąt: „Maleńką mi zabrali”.
Gniewa się, kiedy postępuję wbrew sobie. „Żeby mi to było
ostatni raz!” Jej mąż i córka tak samo jaśni, dobrzy. „Jestem po operacji,
której miałam nie przeżyć” – mówi, a nazajutrz zostaje wypisana ze szpitala.
W sali numer cztery leży pięć kobiet i wszystkie przyjmują
mnie serdecznie. A żadna z nich nie ma łatwo. Chwilami czuję się jak na letnim
obozie. Nie mamy ze sobą nic wspólnego, ale dawno nie czułam się tak dobrze w
grupie obcych ludzi. Szwagierka H. przynosi pączki, które smakują jak proste,
dobre życie.
We wtorek wychodzi R., w środę B. i ja, dzień po nas mają wypisać
panią M. Zostają dwie. Ich stan jest ciężki.
Wychodzę po tygodniu. Zieleń porosła miasto, praski bez
kwitnie ze wszystkich sił. Mam problemy z koncentracją. Często nie pamiętam. Wciąż
bóle po punkcji. Czas mój dzielę na powolne wdrażanie się w zwykłe czynności na
wsi – i na Warszawę, tu co dzień jakiś lekarz albo kolejne badanie. Sił starcza
mi na bardzo krótko.
Po dwóch tygodniach próbuję, czy dam radę ćwiczyć. J. nadal
nie pamięta mojego imienia, ale mimo to mówi z wyrzutem: „Nie było cię”.
Od każdego lekarza słyszę co innego. Jestem permanentnie
znużona. Znów jadę na wieś, bo rodzice, bo dwa białe koty, bo zajęcze uszy w
zbożu i majowe słońce na tężejących liściach. Nawet bez dłużej tu kwitnie.
Po drodze współpasażerka, socjolog religii, przekonuje mnie,
że to wszystko sprawa demonów lub fatum i że wskazane byłyby egzorcyzmy. Pyta
mnie o imię, ponieważ postanawia się za mnie modlić. Będę musiała to
opowiedzieć C. i K., którzy rozchorowali się jak w efekcie domina, w kolejnych
dniach po moim trafieniu do szpitala.
Chłodny majowy wieczór. Choćbym godzinami patrzyła na ogród,
nadal trudno mi uwierzyć w rzeczywistość takiej urody, takiej obfitości. Przy
resztkach słońca przychodzi mi na myśl, że jest w ostatnich miesiącach jakaś narracja, jest sens i
zależność, których nie potrafię dotknąć ani odmienić. Próbuję się przebić na drugą
stronę, uwolnić, ale coś ze mnie drwi i odpycha z powrotem, a ja czuję, że
szukam szczelin nie tam, gdzie trzeba.
Powiedziałam pani socjolog religii, że nadwrażliwość to
przekleństwo. „Nieprawda. To dar, to umiejętność przekroczenia siebie.”
Szkoda więc, że właśnie na to zamierzają mnie leczyć.